Spełniłem kolejne swoje rowerowe marzenie – pojechać rowerem nad morze w jeden dzień. Zrobiłem to, zakończyłem opowieść na 280 kilometrze samotnej wycieczki, która odbyła się pewnego lipcowego dnia.
Bariera 300+
Plan był prosty: pokonać barierę 300+ km i wrócić do domu pociągiem, więc wybór miejsca docelowego nie był taki przypadkowy: Gdańsk, w którym wielokrotnie gościłem, zarówno rowerowo jak i pieszo. Oczywiście, mogłem wybrać np. Kołobrzeg czy inną dowolną miejscowość, położoną nad Bałtykiem, ale ważnym kryterium był łatwy powrót do domu pociągiem.
I tutaj, Gdańsk był naturalnie zwycięzcą.
Przygotowania
Barierę wejścia w 200+ w tym roku całkiem niedawno pokonałem przy okazji czerwcowego tripu na dwie konińskie wieże widokowe. Niemniej już wtedy wiedziałem, że muszę zmienić siodło na coś wygodnego (wbrew pozorom wcale nie miękkiego), nadającego do jazdy zarówno w płaskim i górskim terenie. I wreszcie zmienić zużyte chwyty i rogi, zwłaszcza te drugie, które obrywały wielokrotnie w terenie.
Było wielu chętnych na trip do Gdańska, ale w ostateczności przyszło mi samemu zmierzyć się z taką trasą. Nie mam żalu, bo tak naprawdę nikt się nie deklarował, a ja byłem bardzo nagrzany na tą wycieczkę.
Nie rozwodząc się nad tym co zabrać z potrzebnych rzeczy do rowerowego plecaka, odkurzyłem bagażnik (ten z zeszłego roku i ulubione niebieskie sakwy Crosso. Taka konfiguracja sprawdziła się w trakcie Majówki w Kotlinie Kłodzkiej.
Z uwagi na upały, zabrałem ciuchy na zmianę, dużą ilość picia (izotoniki to podstawa) i jedzenia (banany, kanapki i batoniki oraz kawa w pastylkach – dzięki mojej drugiej Połowie).
Strach
Czego się bałem? Wszystkiego po trochu, zwłaszcza samotności na tak długiej trasie, pomimo tego, że na koncie mam samotną wyprawę rowerową wzdluż Polskiego Wybrzeża. Jest różnica między 120km a 300+, zwłaszcza w upale na pełnym garze, prawda?
Nie należę do osób, którym łatwiej przychodzi porzucenie wszystkiego i jazda na całego. Muszę mieć wszystko pod kontrolą, zwłaszcza każdą ewentualność poniesienia kontuzji (ta z czerwca od czasu do czasu daje się we znaki) czy przegrania z upałami.
No i wreszcie bezpieczeństwo na polskich drogach – tego akurat komentować nie będę.
Słowo się rzekło
Początkowo planowałem wystartować kilka minut po północy z 2 / 3 lipca, ale późno się położyłem i ostatecznie wyruszyłem po 4.tej, na chwilę przed wschodem słońca. Był to chłodny, ale przyjemny poranek z zerowym ruchem na drogach lokalnych.
Najpierw pojezierze gnieźnieńskie, potem Pałuki, by potem wjechać w dolinę Noteci i przekroczyć kanał bydgoski, dotąd znany mi tylko z atlasu geograficznego. Robiło się coraz cieplej, kolejne kilometry połykałem z wielką przyjemnością i nawet wzmożony ruch (w końcu piątek to roboczy dzień dla pracującego ludu) zbytnio mi nie przeszkadzał. Minęły 3 godziny od śniadania, organizm zaczął domagać dobrych kanapek, przygotowanych przez moją dziewczynę. Szukając dobrego miejsca, znalazłem je gdzieś za Szubinem w lesie, na jednej z leśnych scieżek – pal licho, ze kilkaset metrów był porządny leśny parking. A żeby nie spalić się na słońcu, zacząłem smarować twarz kremem z filtrem.
Po dłuższej przerwie śniadaniowej lecę dalej, z przekonaniem że kolejny postój zrobię w połowie 300+ kilometrowego dystansu. Krajobraz stawał się coraz ciekawszy, małe serpentynki nieopodal jezior, a asfalt częściej zmieniał się w pustynną utwardzoną drogę szutrową. I tak właśnie zwiedzałem Pojezierze Krajeńskie i Bory Tucholskie. Oj temperatura dawała się we znaki, częściej trzeba było robić Pit-topy na przystankach, pod drzewem – koniecznie w cieniu.
Kolejny główny postój – zgodnie z założeniami – na półmetku planowanej trasy. Miał on miejsce w malowniczej części Borów Tucholskich, a w zasadzie nad rzeką Brdą w Woziwodach. Spędziłem tam niecałą godzinę, na przystanku kajakowym, chłodząc się w Brdzie – szkoda ze nie mogłem się kąpać ;-).
Im bliżej do Gdańska, tym kryzysy pojawiały się częściej, a dopadały mnie głównie na terenie Kaszubów, które miałem okazję już poznać 2 lata temu. Zaczęły nawiedzać mnie skurcze, lewa dłoń krzyczała, że nowe chwyty są dupowate, a ja nie miałem koncepcji jak ominąć leśne i polne tereny, gdzie dominowało suche i gorące powietrze. Pomagał patent z mokrym buffem (nakrycie głowy – zdecydowanie polecam), którego nawilżałem co godzinę na krótkich postojach.
Po kilku godzinach jazdy (zaledwie 60 – 70 km do samego Gdańska) znalazłem wygodną ławeczkę w cieniu przy trasie DW221 (za Lubaniem) i tam przeczekałem kryzys, skutecznie opróżniając zawartość sakwy z jedzeniem – to była dobra decyzja ze względu na dość liczne podjazdy. To była niezła wspinaczka, której się nie spodziewałem i zastanawiałem się, czy aby dobry kierunek obrałem – raz, że były fajne widoki, których nie uwieczniłem, a dwa, doliny wzdłuż DW221 w stronę Gdańska. Gdzieś za rezerwatem Jar Reknicy zaczyna się szybki zjazd i kończą się męczarnie dla moich nóg.
O ile Gdańsk jest bardzo zrowerowany i ma przemyślaną siatkę połączeń ścieżek rowerowych, o tyle dojazd do niego jest… katastrofą. Nie dość, że w godzinch popołudniowych ruch jest wielki (zdarzały się wypadki i zablokowana droga), to jeszcze chodniki (a właściwie pseudochodniki) były w katastrofalnym stanie. Przekroczyłem obwodnicę Trójmiasta i ze spokojem mogłem dojechać do pętli tramwajowej na Łostowicach, skąd prawdziwą ścieżką rowerową dojechałem do samego Śródmieścia i tym samym zakończyłem moją męczarnię.
Z przyjemnością zapłaciłem 12 zł za możliwość skorzystania z prysznica – po całym dniu kręcenia, oblepienia piachem, potem czy robalami, potrzebowałem tego. A najlepsze jest to, że przyszły nowe siły i mogłem wykręcić do Brzeźna na plażę, gdzie wreszcie mogłem ujrzeć gdańskie morze.
Wygrałem w głowie
Każdy może pokonać 200, 300 czy 600.kilometrową trasę, ale nie każdy jest przygotowany psychicznie na taką odległość. Najważniejsze bitwy toczą się w samej głowie, reszta nie jest istotna.
Shut Up Legs ~ Jens Voigt
Bałem się wszelakich form kryzysów, zwłaszcza w trakcie samotnej jazdy i je przeżyłem. Zastanawiałem się, po co to robię, przecież można było jechać nad jeziorko i gibnąć się na plaży. Mimo to, dalej kręciłem, udowadniając, że chcieć to móc na każdym kilometrze.
Co następne?
Notatkę piszę z kilkudniowym opóźnieniem, ale dzięki temu nabieram dystans do tej najdłuższej jak dotąd wycieczki, nabrałem też większego szacunku dla tych, którzy potrafią pokonać 300 – 600 km w jeden dzień na szosie. To niesamowity wyczyn, pomimo faktu, że niektórzy mają do dyspozycji auta serwisowe czy bufety.
Wszystko jest możliwe dla osoby, która w pół roku przejechała więcej niż 2000 km na mtb czy crossie. Bo prawdę powiedziawszy, nie trzeba mieć super sprzętu w cenie dobrego samochodu. Ale najlepiej, żeby jechać w grupie, bo na wypadek nagłego spadku morali, będzie można „siedzieć” na kole drugiej osoby.
Udało się :) Teraz rodzi pytanie, gdzie jest granica mojej wytrzymałości rowerowej.
Trasa
Standardowo gpx wrzuciłem do Strava.com
Dla nie-Stravomaniaków ślad GPX wrzuciłem też na GPSIES.com, skąd można pobrać do siebie i odpowiednio zmodyfikować.
Rewelacja! Zazdroszczę. Chciałbym mieć taką kondycję. Swoją drogą, szkoda, że nie wiedziałem wcześniej – umówiłbym się z Tobą i postawił zaległe piwo za pomoc w wyborze roweru :)
Hehe, dzięki. Wiesz, nie pisalem o moich planach specjalnie, zeby nie zapeszyć a po drugie to sam za wiele czasu nei miałem. dosłownie mniej niż 2h w samym mieście (okazało się ze kolej ma miejsce na mój rower ;). ale to, co miałem zobaczyć, to zobaczyłem
next time :)
Gratki!
Ale trasę to sobie wybrałeś nie ma co ;-) Takie 300km to liczy się x2! Następnym razem polecam wzdłuż doliny Wisły niż przez Kaszuby ;-)
„o tyle dojazd do niego jest… katastrofą” – o przepraszam, w latach 90-tych nie było dróg rowerowych,a ludzie sobie radzili. Lenistwo Panie…
A wiesz, ze miałem to na uwadze? Kolega podesłał swoją proopozycję lewobrzeżnej Wisły ale sam nie mógł jechać. Następnym razem, pomyślę o tym wariancie.
Co do samego dojazdu, to trudno mi sie wypowiedzieć a wydawało mi się ze jakoś to sensownie rozwiązali. No ale poradziłem, w końcu jestem ;-) takim samym użytkownikiem drogi jak kierowca auta, tylko szkoda, ze ci drudzy tak wcale nie myśleli ;)
Dzięki :)
Najpierw dziękuję za uznanie, ponieważ znajduję się w tej elitarnej grupie ludzi 300+. :) Doskonale rozumiem potrzebę coraz dłuższych dystansów i pytanie o granice rowerowej wytrzymałości, czy szaleństwa. Myślę, że granicą jest nasz głowa, o czym zresztą napisałeś. To w niej musimy najpierw przejechać określony dystans. Lubię samotność na rowerze (i zdecydowanie w podróż jednodobową zabieram mniej rzeczy)
a co takiego zabierasz? :D
Z „jedzenia” zabieram: izotonik w tabletkach, baton energetyczny, banan, z innych rzeczy tylko telefon, dokumenty i pieniądze. planując tegoroczne moje 460 zastanawiam się jeszcze nad folią termiczną lub małym kocem.(trzeba jednak dodać, że nie muszę wracać pociągiem)
Obiecałem komentarz to czas go umieścić.
1. Z Wrześni droga zdecydowanie optymalna, ja z Łodzi na szczęście mam łatwiejszą – DK91 jest dużo bardziej płaska. No ale też chyba mam ciut dalej ;-)
2. Kolejna wyrypa z tych bardziej epickich widzę. Zdecydowanie zazdroszczę i chcę przed wrześniem pójść w Twoje ślady.
3. Coś ty miał w sakwach? Wiem ile rzeczy zabieram ze sobą na kilkudniowe wypady i … jest tego chyba mniej niż u Ciebie na jeden :P No ale ja jeżdżę z małym plecakiem w którym jeszcze aparat musi się zmieścić. :P
co miałem? koszulka rowerowa, skarpetki. picie…etc naprawde mało ;) miałem miejsce przynajmniej na kask i inne pierdoły. ;]
Kask mam zawsze albo na głowie albo wisi na kierownicy.
Ciuchy – rowerowe są bardzo kompresyjne, a z nierowerowych zawsze zabieram na >1 dzień tylko bieliznę, krótkie spodenki a`la dres i t-shirt sportowy z tych „niegniecących”. Buty SPD na nogach mi nie przeszkadzają… no także tego, ja mało wożę.
Gratuluję i poniekąd zazdroszczę. Może kiedyś mi się uda….
Wykorzystanie selfie stick by dokumentować podróż, a jednocześnie nie tracić rozpędu to dobry pomysł. Pytanie, czy bezpieczny.
Oczywiście, wszystko odbywa w granicach własnego rozsądku. ;-) takim samobójcą to ja nie jestem :)
Dzięki Panie Jurku! :)
Gratuluję! :) Ja w czerwcu specjalnie ustawiłem sobie dni wolne w pracy tak, by przejechać w ciągu jednego 300 kilometrów, a przez dwa kolejne dni wracać, ale pech chciał, że akurat wtedy była burza i deszcz, dlatego musiałem zrezygnować. :( Może za rok się uda. Póki co mój rekord to 223 km i uważam, że nie jest to wcale bardzo dużo, miałem siłę na więcej, ale dzień się skończył i dojechałem do celu. Myślałem o tym, by kiedyś dojechać ze swojej Puszczy Kampinoskiej do Sopotu, w sumie około 350 kilometrów, ale nie jest to takie łatwe, bo po drodze, między Iławą a Malborkiem, trafia się na dosyć wredne pagórki, które skutecznie odbierają siłę. Tym co najbardziej pomaga jest wiatr wiejący w plecy.
Gratuluję, tym bardziej, że jak widzę na zdjęciach, to jechałeś na oponach mtb. Dwa tygodnie temu, również wybrałem się w moją pierwszą 300+ kilometrową trasę i także do Gdańska, z Poznania. Jechałem przez Murowaną, Wągrowiec, Nakło, Tuchola, Bory Tucholskie, Starogard, Gdańsk, czyli trochę inną trasą. Co ciekawe już planuję swoje pierwsze 400 :-), kto wie może jeszcze w tym sezonie. A samotność na rowerze po całym tygodniu pracy ma swoje plusy, nie myślisz o niczym innym jak tylko o trasie, kilometrach, celu do którego zmierzasz. Chociaż w towarzystwie na pewno jest raźniej. Wyznaję jednak zasadę, że lepiej jechać samemu niż w ogóle.
Pozdrawiam
Gratulacje przejazdu, do Gdańska zawsze fajnie się jeździ.
Już ktoś o tym pisał niżej, ale dwie sakwy na jeden dzień to co najmniej o jedną sakwę za dużo :) Nie moja sprawa, bo to nie ja ją wiozłem, ale póki nie wiezie się namiotu i śpiwora, to jedna to i tak aż nadto :)
Dzięki,
Generalnie wszystko zmieściłbym w plecak, bo tyle z potrzebych rzeczy miałem ale jadą w solo w taki upał, musiałem zabezpieczyć się dodatkowymi napojami. I nie żałuję, że jechałem z dwoma sakwami, z jednej strony ciuchy, i jedzenie na cały dzień a w drugim napoje i kilka pierdół
Nie wiem czy słyszałem o tym mistrzu – 1200 km za jednym zamachem, 3 doby bez snu, ze Śląska na Mazury i z powrotem. https://www.youtube.com/watch?v=IiPJVYaVEqY
O wyczynie Gustava to wiem z racji prowadzenia na bikeloga ;)
Ja nie wiem nawet co to jest bikelog, ale zaraz się dowiem. ;) Na filmik Gustava trafiłem przed chwilą przypadkiem. Wielki człowiek. :)
jest hardkor z niego ;) ale tak, tacy wariacy są potrzebni
Chcemy z kumplem zrobić trasę z Poznania do Gdańska. Czy polecasz drogę, którą jechałeś czy byś coś zmienił. My chcemy zrobić tą trasę w 2 dni, z przystankiem na nocleg.
Nie dacie rady pojechać za jednym razem? ;)
nie no żartuję, jak najbardziej możecie i w sumie nie zmieniłbym przebiegu trasy, wręcz pociągnąłbym w stronę Helu i stamtąd wrócic tramwajem wodnym do Gdańska.
Jeśli miałbym coś urozmaicić to może uderzać bezpośrednio na Gdańsk to można pojeździć po Kaszubach, przy czym zaznaczam, ze nie jest to teren łatwy :)